O każdej porze dnia i nocy są gotowi w kilka chwil zebrać się i jechać na pomoc poszkodowanym. Muszą być trochę strażakami, a trochę medykami. Od jednych i drugich odróżnia ich to, że większość akcji ratunkowych prowadzą setki metrów pod ziemią. Mowa o ratownikach górniczych, którym wielu członków miedziowej załogi zawdzięcza zdrowie i życie.
Jednostka Ratownictwa Górniczo-Hutniczego w Sobinie jest w stanie ciągłej gotowości. W bazie bez przerwy przebywają trzy pięcioosobowe zastępy ratownicze z każdej kopalni oraz kierownik drużyny, specjalista z jednostki, mechanik i lekarz. Każdy ratownik pełni tygodniowy dyżur dwa razy do roku. Ćwiczy i czuwa.
100 procent gotowości
– Kiedy w nocy budzi cię alarm i musisz ze stanu głębokiego uśpienia w pełni zmobilizować się do akcji, adrenalina daje taką siłę, że w krótkim czasie doprowadza cię do pełnej sprawności – mówi Arkadiusz Miszczyk, a Tomasz Siedlak dodaje: – Jedziesz wozem bojowym. Zanim dotrzesz na szyb, a potem do miejsca zdarzenia, musisz sobie wszystko ułożyć w głowie. W czasie akcji nie ma miejsca na zastanawianie się. Po prostu bierzesz sprzęt i go używasz. Nie ma czasu na wahanie. Musisz jak najszybciej dotrzeć do osoby poszkodowanej.
– Większość akcji kończy się sukcesem. Radość z uwolnienia poszkodowanego, jego uśmiech na twarzy, fakt, że jest cały i zdrowy, to ogromna wartość oraz największy motywator do dalszego działania – dodaje Arkadiusz Miszczyk, kierownik działu górniczego na ZG LUBIN WSCHODNI. W JRGH kierownik drużyny ratowniczej. Od 18 lat pracuje w kopalni, pod ziemią, w pionie wydobywczym. W ratownictwie to jego 15. rok. – Nadzieję zawsze mamy do końca. I czujemy wielką radość, kiedy uwalniamy poszkodowanego, widzimy uśmiech na twarzy i słyszymy proste słowo „dziękuję”.
Polaków pod ziemią rozmowy
Ratownicze akcje, choć w głównej mierze wiążą się z ogromnym niebezpieczeństwem, są nie tylko pełne grozy. Można w nich znaleźć dawkę humoru.
– Dużo jest śmiesznych sytuacji. Pamiętam, jak po kilku godzinach akcji dotarliśmy do jednego operatora. Czekamy, a on siedzi w okienku i nie wychodzi. Mówimy: „prosimy wychodzić!”, a osoba odnaleziona rzuca do nas: „ Już, już, tylko klucze jeszcze wezmę…” i w pierwszej kolejności wypycha nam klucze, którymi miał naprawiać maszynę. I to nie jest odosobniony przypadek – opowiada Krzysztof Mikułko, główny inżynier Górniczego Pogotowia Ratowniczego w Sobinie. Ma na koncie 32 lata pracy w górnictwie, a w ratownictwie 24 lata. – Odkopaliśmy raz pracownika, który był zasypany w spychu. Akcja trwa jakieś pięć godzin. W końcu docieramy na miejsce, a człowiek siedzi, jak na pikniku, obok niego kanapki, termos z herbatą i mówi spokojnie: „Ja wiedziałem, że mnie wyciągniecie, tylko nie wiedziałem kiedy”. Na drugi dzień pracownik normalnie przyszedł do pracy. Oczywiście są osoby, które wpadają w panikę. Każdy reaguje inaczej. To jest zrozumiałe – dodaje.
– Jeden z uwolnionych powiedział nam: „Wiedziałem, że jak jesteście obok, to już jest dobrze” – wspomina z uśmiechem Arkadiusz Miszczyk. – Dobrze pamiętam tę akcję. Na ZG „Lubin” był zasypany wiertacz i nie miał możliwości samodzielnego uwolnienia. Potem powiedział, że największą radością było, gdy usłyszał, że przebieramy wyrobisko i jesteśmy blisko. Wyszedł uśmiechnięty, powiedział „dziękuję”, i tak go zapamiętałem. To było fajne uczucie, fajny dzień, w którym uwolniliśmy kolegę. Kilka lat pracowaliśmy jeszcze razem na jednym oddziale.
Takie pozytywne emocje nie zawsze towarzyszą ratownikom. Przed wydostaniem uwięzionych toczą często wielogodzinną walkę z bezkresem skał. W trudnych warunkach walczą o każdą sekundę.
– To było na ZG „Lubin”. Skały zasypały operatora maszyny na wysokość prawie dwóch metrów. Akcja trwała około sześciu godzin. Właściwie cały czas mieliśmy kontakt z uwięzionym. Wydawało się, że wszystko będzie okej, ale przyszło tąpnięcie wtórne i zaczęło zasypywać również nas. Musieliśmy uciekać. Uwięziony w maszynie pracownik, wcześniej spokojny, zaczął strasznie krzyczeć. Błagał, aby go nie zostawiać… Włączają się wtedy przeróżne myśli. Chciałbyś pomóc, ale wiesz, że nie możesz. Jesteś bezradny – mówi Krzysztof Mikułko. – Ten operator był w odległości 20 metrów od nas. Oczywiście wróciliśmy po niego. Minęły jakieś dwie godziny zanim go wyciągnęliśmy, a on przez cały ten czas krzyczał. Ale ostatecznie wyszedł z tego cało. Takie rzeczy działają bardzo na psychikę.
Czas – pojęcie względne
Jak przyznał pan Krzysztof, w takich chwilach czas płynie bardzo dziwnie. – Dla nas na dole to są sekundy, a na górze, gdzie są rodziny uwięzionych i sztab, ten sam czas strasznie się dłuży. Oni czekają na kontakt od nas, a my walczymy, by jak najszybciej dotrzeć do uwięzionych, dla których każda minuta jest jak wieczność.
– Osobom uwięzionym najbardziej się dłuży czas do momentu, kiedy usłyszą, że już jesteśmy na miejscu, że kopiemy, żeby ich uwolnić. Tak nam potem mówią. Kulminacyjnym momentem jest odgłos, że już jesteśmy na miejscu i działamy – dodaje Arkadiusz Miszczyk.
Trzeba walczyć do końca
Nie każda akcja, mimo wszelkich starań, ma szczęśliwy finał. Nie zawsze jest sukces i radość…
– Pamiętam, że to była akcja zawałowa. Trwała kilka godzin i zakończyła się śmiercią poszkodowanego. Wtedy pojawiają się negatywne emocje: złość, bezradność, bezsilność. Poczucie, że się nie udało, że nie zdążyliśmy. To jest ta druga, ciemniejsza strona naszej pracy. Mamy poczucie, że mimo ogromnych chęci i pełnej mobilizacji, nie udało się uratować człowieka. Musimy z tym żyć na co dzień, pracując, mając rodziny. To jest ciężar, który każdego dnia dźwigamy. Trzeba to sobie poukładać w głowie – wyjaśnia Arkadiusz Miszczyk.
– Musimy sobie zdawać sprawę, że siła natury jest tak potężna, że my tam na dole jesteśmy jak drobinki. Nasz wysiłek, nawet nadludzki, nie jest w stanie pomóc drugiej osobie. My tego oczywiście nie wiemy, ale jeżeli ktoś zginie od razu, to prawdopodobnie nie czuł tak dużego stresu, jak ten, kto jest uwięziony, żyje i ma świadomość, że ktoś idzie po niego, ale nie wie czy zdąży go wyciągnąć. To są przerażające momenty – dodaje Krzysztof Mikułko.
Jak poradzić sobie ze stresem?
Służba w górniczym pogotowiu ratunkowym to z jednej strony ogromna nobilitacja. Z drugiej zaś wiąże się z ogromnym stresem, z którym ratownicy muszą sobie radzić.
– Każdy odreagowuje inaczej. Jedni idą na kardio, na siłownię, inni czytają książki. W bazie jest sala gimnastyczna, korty, siłownia, sauna. Każda akcja jest też podsumowywana – mówi Tomasz Siedlak, mechanik sprzętu ratowniczego. W KGHM pracuje od 15 lat, a 12 lat w ratownictwie górniczym, w Sobinie jest mechanikiem od czterech lat. – Są osoby, które chcą to wyrzucić z siebie, porozmawiać, aby zamknąć ten etap akcji. Mamy psychologa i psychiatrę. Właściwie od razu po powrocie z akcji musimy być w pełnej gotowości, gdyby okazało się, że trzeba jechać na kolejną.
Zespół to wartość nadrzędna
– Ogromną siłą i wartością każdego zastępu jest to, że w całości przychodzi on z danej kopalni. Zastępy tworzą więc ludzie, którzy znają się od lat, także prywatnie, jeżdżą razem na wakacje, są bardzo zżyci – mówi Arkadiusz Miszczyk.
– Zastęp tworzy pięciu ratowników, którzy przyjeżdżają tu razem, śpią w jednym pokoju. To jedna dłoń, która w czasie akcji jest niepodzielna. I po akcji najważniejsza jest rozmowa w tym gronie. Oni są najlepszymi psychologami sami dla siebie – dodaje Krzysztof Mikułko.
Jak zostać ratownikiem górniczym?
Ratownikiem górniczym może zostać osoba, która ma minimum 23 lata i przepracowała dwa lata w zakładach górniczych. Kandydaci są selekcjonowani pod względem zdrowotnym, przechodzą testy sprawności fizycznej pod okiem lekarza i podstawowe badania lekarskie. Potem jest podstawowy kurs na ratownika, zakończony egzaminem praktycznym i teoretycznym.
– Bycie ratownikiem nie jest nikomu dane wiecznie. Badania lekarskie są wykonywane co roku. Po pięciu latach następuje weryfikacja wiedzy, znajomości sprzętu itd. Każdy ratownik ponownie przechodzi tygodniowy kurs i zdaje egzaminy – wyjaśnia Krzysztof Mikułko.
DZIEŃ PAMIĘCI OFIAR WYPADKÓW W PRACY W KGHM